Telekomunikacja Polska S.A. Łódź

Akademicki Klub Górski w Łodzi


Marek Rożniecki

Jak zdobywano K2

(reportaż z wyprawy w 1996 r.) - cz. 3



Część 3 - "A śnieg pada i pada..."

Rano ruszamy. W Sust doganiają nas Józio i Ryś z naszymi bagażami. Są zmęczeni, ale szczęśliwi, że wszystko udało im się załatwić w miarę szybko i bezboleśnie. Granica, zmiana ruchu na prawostronny i jesteśmy w Chinach. Śpimy w jurtach w miejscowości Karakuri na brzegu ślicznego jeziorka, w którym odbijają się okoliczne góry. Szczególnie jedna z nich budzi moje zainteresowanie. To Mustagh Ata o wysokości ok. 7600 m, z której wierzchołka zjeżdża się na nartach hamując dosłownie na brzegu jeziora. Gdy jednak dowiedziałem się, że na wierzchołek nie prowadzi żaden wyciąg narciarski, moje zainteresowanie zwróciło się w kierunku suto zastawionych stołów.

Kąśliwa blondynka i latające kozy

Jedziemy jeszcze cztery dni. Podziwiamy z jaką wprawą kobiety naprawiają zawalone drogi. Mężczyźni natomiast pilnują, czy praca postępuje jak należy. Pada wniosek aby wysłać tu na roboty nasze Panie, dla których czasami podanie nam kawki do łóżka jest niemożliwe do zrobienia. Wniosek przyjęty przez aklamację. Dojeżdżamy do bazy wojskowej Mazar Dalam. Nie będę opisywał szczegółów, aby nie być posądzonym o szpiegostwo. Powiem tylo tyle: jeżeli cała armia chińska wygląda tak, jak to, co zobaczyliśmy, to jesteśmy bezpieczni i żaden zalew "rasy żółtej" nam nie grozi.

Wielbłądy już na nas czekają. Jakieś takie chude i wyleniałe, na dodatek, jak się potem okazało, złe i złośliwe. Szczególnie tzw. blondynka dała popalić naszym poganiaczom i naszym bagażom, które namiętnie zrzucała z grzbietu plując i gryząc wszystko wokół. Ale tak to bywa z blondynkami...

Kolejne wypakowanie, przepakowanie i zapakowanie bagażu, by rano ruszyć. Czeka nas 8-10 dni karawany. Trzeciego dnia po raz pierwszy oglądamy latające kozy. Wygląda to tak: redyk staje nad potokiem, trzech pastuchów wchodzi do rwącej wody, po dwóch staje na brzegach i jazda. Zwierzę za rogi lub za skórę i do góry. Kolejny poganiacz łapie kozę w locie i odrzuca do następnego, i tak aż do drugiego brzegu. Szło to bardzo sprawnie. My też jakoś przebrnęliśmy i poczłapaliśmy dalej.

Nie ma to jak trampki

Nagle wśród naszych tragarzy dało się zauważyć ogromne poruszenie. Przybiegł do mnie nasz sirdar Karim - i ciągnąc mnie za rękę wrzeszczał: "Body, sir, body!". Faktycznie, nad brzegiem strumienia, częściowo zanurzone w wodzie, leżały zwłoki mężczyzny. Uszanowaliśmy powagę śmierci i po bezgłośnej modlitwie ruszyliśmy dalej, mając pawia w ustach bo przecież z tego strumienia czerpaliśmy wodę. Dopada mnie Carlos wraz ze swoją matką z ogromnymi pretensjami, że nie zrobiłem autopsji. Po pierwsze nie jestem anatomopatologiem, po drugie zwłok się boję, a po trzecie ja nawet żyjących nie odróżniam - czy to Kazbek, Uzbek, Mongoł czy Chińczyk, a co dopiero nie wiadomo jak długo leżące zwłoki. Po raz pierwszy ale absolutnie nie ostatni mówię Carlosowi, żeby się odczepił i dał mi święty spokój ze swoimi genialnymi pomysłami bo jestem zmęczony i ledwo żyję.

Śpimy już w mesie, bo wieczory są chłodne i pada drobny śnieg. W nocy tuż koło ściany namiotu na miłość zebrało się parze osłów. Nie wiedziałem, że te skądinąd sympatyczne zwierzęta robią to z takim okrutnym wyciem. Może gdyby na naszej wyprawie były inne panie oprócz mamy Carlosa (72 lata), to by nam to nie przeszkadzało... Rano niewyspani przechodzimy w padającym śniegu Agil Pass (4900 m) i schodzimy do doliny rzeki Shaksgam. Zaczynają się przeprawy przez rzekę. Chłopcy celem ułatwienia sobie przechodzenia przez nią, za jakieś niebotyczne sumy kupują od poganiaczy ogólnowojskowe, zielone, wszystkie o tym samym rozmiarze trampki. Najmniej szczęścia miał Rysio, który zakupił dwa lewe. U pozostałych, którzy pożałowali (w tym i ja) po parę dolarów, wzbudza to ogromną radość. Ale w drodze powrotnej, gdy rzeka była śmiertelnie groźna i sięgała wielbłądom po szyję, te cholerne trampki zapewniały minimum bezpieczeństwa. Snopek wziął się na sposób i wszystkie przeprawy pokonał na grzbiecie wielbłądów. Jego poodmrażane palce u nóg, a właściwie ich brak, praktycznie uniemożliwiały przejście wpław.

18 czerwca dochodzimy do Sujget Jungl, które to miejsce stanowi bazę chińską. Pozostawiamy tam naszego oficera łącznikowego wraz ze swoim kucharzem, kartonem piwa (żal) i zapasami mao-tai - okropnej chińskiej wódki (nie żal). Ryś na stokach otaczających nas gór zauważył dzikiego konia. Nieduży kasztanek ze śliczną jasną grzywą i kitką na czubku głowy, biegał sobie wolny i szczęśliwy. Był wręcz symbolem wolności i radości.

Chińska terapia

Korzystając z niskiego poziomu wody rzeki K2 wielbłądy donoszą nasz bagaż do obozu, który założyliśmy u czoła lodowca. Pozostawiamy tam cześć jedzenia przeznaczonego na drogę powrotną, czystą bieliznę i rzeczy osobiste niepotrzebne tam wysoko. Wszystko to odpowiednio spakowane i opisane zostawiamy we włoskim namiocie, ogromnym, ciemnym i ciężkim, który Włosi uważają za najlepszy. Trzeba minimum przez tydzień uczyć się, jak go rozbijać, a później mieć minimum cały dzień na jego rozłożenie.

20 czerwca przy niezłej pogodzie, wczesnym rankiem ładujemy plecaki na grzbiety i ruszamy. Początkowo bardzo niemiłą, wąską i niebezpieczną ze względu na spadające kamienie ścieżką, a właściwie wąwozem pomiędzy lodowcem a jego moreną boczną, później wzdłuż lodowca, ale już znacznie wyżej, trawersując poszczególne zbocza gór, popołudniem dochodzimy do miejsca, gdzie zakładamy obóz pośredni.

Rano następnego dnia Krzyś, Piotr, Józio i Snopek wychodzą zakładać bazę główną. Marek i ja porządkujemy ładunki i robimy kolejny, nie wiem już który, przepak bagażu. Dochodzą do nas turyści z Niemiec, których przewodniczką jest, o dziwo, bardzo ładna Chinka. Niestety, jak się po chwili okazało, "obstawiał" ją kierownik tej grupy. Łażąc sobie po obozie w pewnej chwili kątem oka zauważyłem padającą do potoku sylwetkę człowieka. Przyjrzałem się dokładniej, ale nic było widać. Majaki jakieś, czy co - pomyślałem. Po pół godzinie w miejscu zdarzenia zrobił się ruch. Pobiegłem w tym kierunku i zobaczyłem wyczołgującego się z potoku kierownika grupy niemieckiej, który, jak się okazało, po raz drugi w czasie trekkingu dostał ataku padaczki. Cudem się nie utopił, ale był bardzo wychłodzony. Podałem mu leki i wsadziłem do śpiwora. Po chwili przybiegła Chinka, weszła do jego namiotu i przypuszczam, że wychłodzenie szybko mu minęło.

Od pierwszego wejrzenia

Wieczorem 23 czerwca wraz z tragarzami dotarliśmy do bazy. Namiocik, w którym śpię z Markiem, już rozbity, spanko przygotowane, tylko kolacyjka, herbatka i do śpiworka! Rano budzi nas brzęczenie garnków w kuchni oraz huk spadających wkoło lawin. Jest cudowna pogoda. Wyczołgujemy się z namiotów i wreszcie Ją widzimy! Ogromna piramida, cała ośnieżona, poprzecinana barierami seraków z gigantycznym pióropuszem zwiewanego z wierzchołka śniegu wznosiła się ponad trzy kilometry nad naszymi głowami. Dech nam zaparło, nikt nic nie mówił. Staliśmy rozdziawieni i bez słów podziwialiśmy nieziemsko piękny widok. W milczeniu weszliśmy do mesy. Dopiero kilka łyków gorącej kawy rozwiązało nam języki i zaczęliśmy gadać jeden przez drugiego. Po chwili pojawiły się wątpliwości, czy warunki będą na tyle dobre, aby wspinać się filarem, jaka będzie pogoda, czy wystarczy nam sprzętu, żarcia i sił.

Po śniadaniu zabrałem się za zwiedzanie naszej bazy. Najbliżej góry stał pomarańczowy namiot kierownika, Józio mieszkał z Piotrem, obok Snopek, dalej ja z Markiem. Parę metrów po prawej stronie swój namiot miał Ardi, obok mieszkał Ryś, potem kucharze. Kawałek dalej stała kuchnia, mesa, a jakieś 50 m za nią namiot Carlosa. Już wtedy Amerykanie starali się być jak najdalej od siebie. Stojące obok siebie dwa namioty Włochów otoczone były pozamykanymi na kłódki bębnami z ich prywatnym żarciem (sic!).

Namiot mesy to nasz krajowy wyrób rodem z Lubawy, załatwiony przez naszego nieocenionego Józia. Znakomity, lekki, szczelny, jasny - same plusy. Namioty, w których mieszkamy, to wyrób "Alpinusa", doskonale, jak się później okazało, zdające egzamin w skrajnie trudnych warunkach. Chodzimy po lodowcu, robimy setki zdjęć tego samego widoku, ustalamy miejsce kontemplacji i gadamy, gadamy, gadamy. Kierownik jest w swoim żywiole. Jako inżynier elektronik rozkłada baterie słoneczne, coś tam przyłącza, rozłącza i telefon satelitarny działa. Fajna rzecz taki telefon. Daje poczucie bezpieczeństwa, no i można pogadać z rodziną i znajomymi. Prawda jest jednak taka, że gdybyśmy poprosili o pomoc, to i tak nikt by jej nam nie udzielił.

W czasie śniegu ludzie się nudzą

Przez kolejne dni wahadłowo kursują tragarze. Nareszcie do bazy doniesiono moją aptekę, a w niej to, na co z Markiem czekaliśmy najbardziej - wytęskniona i wyśniona, biała z przykrywką kaczka do siusiania. Nie ma się z czego śmiać, to jeden z najbardziej ułatwiających życie przedmiotów na wyprawie. Wychodzenie w nocy z ciepłego śpiworka (prostata wszak rośnie) na przeraźliwe zimno, wiatr czy śnieg jest nadzwyczaj niemiłe. Nasi mniej zapobiegliwi koledzy używali puszek po konserwach, plastikowych butelek, w chwilach całkowitej desperacji w użyciu bywały nawet termosy. A my z Mareczkiem do kaczuszki. Toczyliśmy nawet nigdy nie wypowiedzianą zimną wojnę kto w nocy będzie pierwszy, bowiem ten drugi przy pewnej nieuwadze mógł przelać do śpiwora.

Zaczęło sypać. Nastąpiły dni bliźniaczo podobne do siebie: w nocy i rano odkopywanie namiotu, dalej kopanie wąwozu do mesy, jedzenie, czytanie książek, słuchanie muzyki, spanie i tak da capo. Gdy po raz kolejny siedzimy w mesie i pijemy już dziesiątą herbatę, ktoś (chyba Piotr) rzuca hasło wypicia po łyku czegoś mocniejszego. Mimo wrodzonej niechęci do tego typu trunków wyrażam zgodę. Po zmiksowaniu spirytusu z witaminkami (zdrowie najważniejsze) rozlewam roztwór do kubków. Delektujemy się w ciszy, lecz przerywa ją reklamacja Snopka, który ze zdziwieniem odkrył w swoim kubku dwa obcięte paznokcie. Drobiazgowe śledztwo wykazało, że są to pazury kolegi (wyrok nie nakazał podania jego nazwiska do publicznej wiadomości), który wcześniej przeprowadzał w mesie toaletę nóg, a jako krótkowidz nie zauważył gdzie poleciały obcinane skrawki. Snopek jako człowiek brzydliwy powiedział, że za żadne skarby nie weźmie tych tkanek do rąk. Poszedł po obcęgi, wyciągnął ciała obce i z miną pełnego ukojenia trunek wypił. A śnieg wciąż sobie sypał.

Konflikty domowe i międzynarodowe

Wreszcie 6 lipca wypogodziło się, założyliśmy depozyt, a w dwa dni później obóz I na wysokości 5600 m. Jakże nisko... Do wierzchołka jeszcze taki kawał drogi.

Któregoś dnia Krzysio poprosił mnie o zejście do bazy pakistańskiej i przygotowanie ładunków. Zrobiłem to, a wracając do bazy wyszedłem wcześniej niż tragarze (chodziłem zdecydowanie wolniej od nich), mając ich solenne przyrzeczenie, że za parę chwil wyjdą także. Oczywiście zabłądziłem na lodowcu i błąkałem się między serakami dobrą godzinę, byłem więc przekonany, że portersi są już dawno w bazie. Gdy okazało się, że ich nie ma, myśleliśmy, że przytrafiło im się coś złego. Ale nie! - po dwóch dniach zjawili się cali w skowronkach mówiąc, że zrobili sobie krótki urlop. Mało mnie szlag nie trafił. Awantura była nieprzytomna, obrażeni tragarze zeszli na dół i dopiero po czterech dniach, po wzajemnych przeprosinach, zaczęli nosić. Tym razem już bardzo sumiennie.

12 lipca założony został obóz II (6600 m). Zaczęły się bardzo niemiłe rozgrywki personalne. Włosi nie chcą wspinać się z Amerykanami, Carlos nie chce wspinać się z Ardim i na odwrót. Tylko nasza grupa stanowi żelazobeton. Każdy z każdym chce iść, byle do góry. Włosi ostentacyjnie przeszli na swój wikt, ale gdy mamy coś dobrego, zapominają o makaronach i wsuwają w najlepsze nasze żarcie. Swoim natomiast nigdy jeszcze nikogo nie poczęstowali. Carlos uważa, że jest "wolnym człowiekiem z wolnego kraju", więc może jeść to co chce i w porach, które jemu odpowiadają. Na nic nasze i kierownika prośby i groźby. Po kilku takich rozmowach do Carlosa przylgnęło niezbyt pochlebne przezwisko "dupek".

Nasi kucharze pomiędzy serakami rozwiesili swoje flagi modlitewne. Nie zastanawiając się wlazł tam Christian i obok powiesił ogromną flagę reklamową jednego ze swoich sponsorów. Kucharzom zrobiło się przykro, że tak nie szanuje się ich uczuć religijnych. Nie wytrzymał w końcu Rysio, który w paru ostrych słowach zwrócił Christianowi uwagę na niestosowność jego zachowania. Nasz włoski troll gderając pod nosem wszedł na serak i zdjął nieszczęsną flagę. I tak mijały kolejne dni, a śnieg dalej padał.

Dygresje kulturalne

Jedyną rozrywką oprócz muzyki były książki, których przemyciłem całą bibliotekę. Aż wstyd o tym pisać, ale wtedy wyszły na jaw różnice intelektualne pomiędzy doktorem technicznym (Piotr), a doktorem medycznym (ja). Piotr przywiózł "Świat Zofii", "Generała w labiryncie" G. G. Marqueza, Freuda (niezła lekturka na wyprawę, co?) itp. Ja natomiast "Czarnego Mercedesa" i inne kryminały. Jedynym pocieszeniem dla mojego zdruzgotanego intelektu był fakt, że moje książki cieszyły się zdecydowanie większym wzięciem.

Około 500 m poniżej naszej bazy swój obóz główny rozbili Rosjanie. W przeciwieństwie do naszych obcokrajowców są słowiańsko gościnni, uczynni, przyjacielscy. Po paru dniach zapraszają nas na parapetówkę. Przyjemnie. Jedynie świadomość, że jutro szlachtować będą jaka jakimś cudem przyciągniętego do bazy, psuje mi humor. Opowiadam starą legendę, która mówi, że kto zabije i zje mięso jaka, ten zginie w górach. Jak się później okazało, opowiedziałem to w złą godzinę.

Wciąż czekamy na poprawę pogody. Z jedzeniem zaczyna być krucho. Z Markiem przygotowaliśmy już ostatnie ładunki, które tragarze podciągnęli do bazy. Nie ma już kawki, zamiast normalnej herbaty pijemy jakąś wstrętną ciecz. Włosi naturalnie kawę mają, ale tylko dla siebie. Przesiadują całymi godzinami u wejścia do mesy. W okularach lodowcowych i czapkach na głowie wyglądają jak wściekłe sowy. Klną wniebogłosy. Nigdy nie przypuszczałem, że ten piękny język jest tak bogaty w przekleństwa. Puttana, razza di cafone, troia, cazzo, vai a fan culo krzyżują się nad naszymi głowami. Ponieważ przedmiot pt. "przekleństwa" jest mi dobrze znany, z podziwem wysłuchuję piętrowych klątw Włochów. Amerykanie nawet nie próbują startować w tej konkurencji. Mają bardzo ograniczony zasób słów w tej dziedzinie, za to nieograniczony brak kultury. Nikt nie wymaga by w mesie pod K2 zachowywać się jak w czasie wytwornej kolacji w Tour d'Argent w Paryżu ale kaszel prosto w twarz sąsiada czy puszczanie wiatrów, ze względu na specyfikę diety szczególnie przykrych, jest niedopuszczalne. Zwrócenie im uwagi zawsze prowokuje odpowiedź "jestem wolnym człowiekiem". Trzeba machnąć ręką i nauczyć się oddychać ustami, a nie nosem.

Pal sześć maniery, ale na dodatek Włosi nie zaporęczowali nawet metra filara, Amerykanie około dwustu, a pozostałe 3000 m zrobili nasi, dzięki czemu 1 sierpnia na wysokości 7900 m stanął obóz IV - ostatni przed wierzchołkiem. Aby nie było zbyt radośnie, przy dojściu do obozu I Snopek obstukując raki z oblepiającego je śniegu wywołuje lawinę. Na szczęście poszła poniżej chłopaków. Lekko przerażeni przeczekali do wieczora, aż mróz utwardzi śnieg i późną nocą zeszli do bazy, aby odpocząć kilka dni i przygotować się do ostatecznego szturmu.

Cdn....


Akademicki Klub Górski w Łodzi - Strona Domowa

Do strony głównej (Main page)


Uwagi dotyczące Strony AKG Łódź prosimy kierować do:
Tomek Papszun.

Data ostatniej modyfikacji (Last modified): 1997.01.28.