Telekomunikacja Polska S.A. Łódź

Akademicki Klub Górski w Łodzi


Marek Rożniecki

Jak zdobywano K2

(reportaż z wyprawy w 1996 r.) - cz. 4



Część 4 - "Dwa podejścia"

W czasie gdy chłopcy odpoczywają i pożywiają się resztkami jedzenia, jakie pozostały w bazie, ja siedzę i studiuję jak doszło do wejścia na K2 od strony, którą atakujemy - czyli północnej.

W 1982 r. siedmiu członków ekspedycji japońskiej 14 i 15 sierpnia weszło na wierzchołek północną flanką. I od razu pierwsze ofiary śmiertelne. Schodząc z wierzchołka, Yokihiro Yanagisawa przypuszczalnie źle wpiął się do poręczówki i spadł z podwierzchołkowego kuluaru do podstawy ściany. W tym czasie jeden z uczestników wyprawy wyszedł z namiotu w bazie (sic!) aby zrobić zdjęcia. Do dnia dzisiejszego nie znaleziono jego ciała. Rok później trójka Włochów i nasz kolega Josef Rakoncaj weszli na wierzchołek. Potem jeszcze trzej Australijczycy, dwaj Francuzi - Pierre Beghin i Christophe Profit, a w 1994 r. dwaj Baskowie - osiągnęli wierzchołek. W drodze powrotnej zmarł z powodu obrzęku mózgu Apellaniz. Od tego czasu nie było wejścia na wierzchołek od strony pólnocnej.

Chłopcy zaczynają się pakować. W przepastnych czeluściach szturmowych plecaków "Nataleksa" znikają resztki liofilizowanych kurczaków, klopsów i owoców. Jak ten Józio znalazł firmę Lyowit, która produkuje tak znakomite liofilizaty?! Pycha. Tylko dlaczego tak mało?!

Korzystając ze znośnej pogody Krzysztof Wielicki, Piotr Pustelnik, Ryszard Pawłowski i dwaj Włosi wychodzą z bazy. Jest to ostatni moment, aby myśleć o wierzchołku, bo za tydzień wielbłądy mają na nas czekać w bazie chińskiej.

Nareszcie na szczycie

Ci co pozostali w bazie głównej, zaczynają powolne zwijanie pozostawionego sprzętu. Nie pakujemy tylko jedzenia, bo już nie ma czego pakować. Jesteśmy na stałym nasłuchu radiowym. Idą bardzo szybko. Tego samego dnia są już w obozie II. Następnego dnia w III, a potem w IV. 10 sierpnia, mimo niewielkiego załamania pogody (silny wiatr), wychodzą. Bardzo późno! Nie odchodzimy na krok od radia i nie wypuszczamy z rąk lornetek. Są. W ogromnym kuluarze spadającym z grani podszczytowej. Na czele małego peletonu pierwszy idzie kierownik. Poznajemy go po szybkości wspinania w głębokim śniegu. Dalej, w niewielkiej odległości od siebie, dwie dwójki. Pogoda poprawiła się. Wspinająca się piątka przechodzi kolejne szczeliny i bariery seraków. Zaczynają bardzo eksponowany trawers w lewo. Przechodzą w poprzek całego kuluaru i dochodzą do śnieżnego żlebu spadającego z plateau tuż pod wierzchołkiem. Odpoczywają. Nagle zauważamy, że dwaj z nich zaczynają się wycofywać. Ku...! Co się dzieje?! Wtedy kiedy jest potrzebne, radio zawsze nawala i nie mamy łączności. Trójka po długim odpoczynku rusza do góry.

O 19:00 mamy łączność. Okazuje się, że to Piotr z Ryszardem schodzą w dół. Gdy docierają do obozu IV, pytamy o przyczynę zejścia. Mówią, że są zmęczeni i nie mają siły gadać. Co za cholera?! O 20:20 jest łączność. Zgłasza się Krzysio. Pytamy, gdzie są. W odpowiedzi słyszymy: "Na szczycie, betony, nareszcie na szczycie. Czwarty raz na tej cholernej górze i stało się". Składamy gratulacje, tańczymy dziki taniec radości, wrzeszczymy do Rosjan, którzy wyskakują z namiotów i tańczą razem z nami.

Udany debiut iniekcyjny

Po bardzo krótkim pobycie na wierzchołku i zrobieniu zdjęć rozpoczynają zejście. W tym czasie Piotr i Ryś gotują i odpoczywają w czwórce. Jest łączność z Krzysiem. Szykują się do biwaku, bo nie maja światła (wyczerpały się baterie w latarkach), a zejście po ciemku jest bardzo trudne i niebezpieczne. Kruca!! Żeby przeżyli, nie mówiąc już o odmrożeniach. Nie śpimy z Markiem nawet sekundy. O 5:30 rano zgłaszają się. Rozpoczynają zejście. Po trzech godzinach są w namiocie. Odpoczywają. Są bardzo zmęczeni. My też. Siedzę w namiocie i nagle słyszę dziki wrzask Grochowskiego: "Doktor do radia!" Trochę zdenerwowany Krzysio oddaje radio Bianchiemu. Marco bardzo słabym głosem mówi, że ma trudności z oddychaniem, jest bardzo zmęczony i ledwie żyje. Krzysio szuka apteczki, która ma być w worku z żywnością. Wcięło ją. Tlenu w obozie IV także nie stwierdza się. Marco jest coraz słabszy. Przerywają odpoczynek, aby nie tracić czasu i zaczynają zejście. Marco zaczyna mieć omamy słuchowe i wzrokowe. Jest z nim bardzo źle.

W "trójce" czekają na nich Piotr, Ryszard i Rosjanie. Znalazła się butla z tlenem, ale nie ma reduktora i maski. Chyba się wścieknę. Jakieś złe musi siedzieć tam w górze. Siergiej, jeden z Rosjan, podobno przeszkolony w robieniu zastrzyków, znajduje w swojej apteczce ampułkę prednisolonu, więc gdy trójka szczytowa dojdzie do obozu trzeciego, Marco będzie mógł dostać lek. Dochodzą. Marco przyczepiony do liny poręczowej przyrządem, dosłownie czołga się po śniegu i lodzie. Siergiej jest tak rozdygotany, że nie potrafi utrzymać strzykawki w ręce. Zastrzyk z zadziwiającą u debiutanta w tej dziedzinie maestrią wykonuje niezastąpiony Piotr. Marco czuje się troszkę lepiej. Znalazła się także maska i reduktor. Piotr podłącza wszystkie rurki i odżywczy tlen zaczyna robić swoje.

Zaskakująca decyzja

Po kilku godzinach mamy kolejne połączenie z "trójką". Mało nie zemdlałem z wrażenia. Piotruś spokojnym głosem oznajmia nam, że jak z Marco będzie wszystko O.K., to popróbują z Ryszardem raz jeszcze. No nie! Wczoraj zarzekali się, że schodzą, a dziś, że idą w górę. Tego mi jeszcze było trzeba. Bardzo długo rozmawiamy z Piotrem rozważając wszystkie za i przeciw. Jestem ich decyzją solidnie przerażony, ale na moje rozdygotane serce prosto z ust Piotra spływa miód: "Marku, drogi doktorze, góra nie jest warta nawet mojego małego palca. Gdy tylko coś będzie nie tak, natychmiast schodzimy". No dobrze, ale - odpukać - gdy coś się stanie tam wysoko, to najszybciej można tam dojść w trzy czy cztery dni, nawet z pomocą bardzo silnych Rosjan... Mam ogromne zaufanie do Piotra i Ryszarda, wierzę w ich doświadczenie i zdrowy rozsądek, ale modlę się aby to wszystko skończyło się szczęśliwie.

Wracający dochodzą do obozu II. To 6600 m, tu już da się żyć. Marco słania się, przewraca co chwila, bardzo szybko i płytko oddycha, kaszle potępieńczo, ale idzie. Z Markiem Grochowskim wychodzimy naprzeciw trójki szczytowej. Są. Pierwszy Krzysio. Kolejny raz gratulacje, uściski i termos pełen herbaty jest już w jego rękach. Dochodzi Christian, to samo. Dopadamy Marco. Boże, jak on wygląda... Jedyne, co jest mi w stanie powiedzieć, to to, że chyba już wie, jak jest "po tamtej stronie". Obiecuje złote góry aby go tylko uratować. Doprowadzamy go do namiotu, wsuwamy w śpiwór i rozpoczynam intensywne leczenie. Marco bez słowa skargi nadstawia pośladki, brzuch i swoje zapadnięte żyły. Do pomocy mam dwie znakomite pielęgniarki w osobach Marka i Karima. Działalność lekarska jest zawsze frapująca dla niemedyków. Włoch rano jest lepszy. Można mu oznaczyć ciśnienie, a jego tętno i oddech przyjmują jakieś ludzkie wartości.

Tymczasem z obozu II melduje się Piotr i Ryś. Pogoda jest dobra, mają spręża i idą w górę. My w bazie zaczynamy gryźć kamienie i jemy owsiankę (docencie Dyktyński, może mi Pan wierzyć, to jest prawda). Zawsze, nawet we wczesnym dzieciństwie, nienawidziłem tej potrawy.

Krajobrazy i pocałunki

14 sierpnia z IV obozu startują Piotr, Ryszard oraz Siergiej, Igor i Carlos, który już na stałe przyłączył się do wyprawy rosyjskiej. Około 14:00 mamy połączenie radiowe. Piotr spokojnym głosem oznajmia nam, że do wierzchołka mają jeszcze jakieś pół godziny, wiec sobie siedzą na słoneczku i gotują herbatkę. Ludzie, zabijcie mnie, niech się nie męczę! Drugi raz są gdzieś tam grubo powyżej 8 tys. metrów i zamiast iść jak najszybciej, kontemplują sobie widoki! Wręcz nieprzytomni z nerwów czekamy z Krzysztofem na wiadomość. Reszta kolegów tymczasem zeszła już do bazy chińskiej organizować karawanę powrotną - wszak już jutro mają przyjść wielbłądy. Dokładnie o 14:40 w radiu rozlega się dziki wrzask. Są na wierzchołku, cali, zdrowi i szczęśliwi. Zostawiają pamiątki, robią zdjęcia. Piotrek mówi coś, co będę pamiętał do końca życia: "Panowie, jak było na tej wyprawie tak było, ale was kochamy". I my was kochamy, moi drodzy.

Pisząc te wspomnienia słucham nagranych naszych rozmów. Nie jestem w stanie oddać napięcia, radości i niepokoju, jaki towarzyszył nam czekającym z zadartymi głowami w bazie. Krzysiowi, gdy był na wierzchołku, obiecywałem pocałunek w sam czubek d... jak zejdzie. Dziś pełen obaw pytam Piotra i Ryszarda, w co ich mam ucałować, jak zejdą. Na szczęście dla mnie ani dwójka szczytowa, ani kierownik nie należą do miłośników tego typu pieszczot i dzięki temu nie musiałem wywiązywać się z tych pochopnych zobowiązań.

Góra upomina się o swoje

Na wierzchołku siedzą godzinę. Dochodzą do nich Carlos, Igor i Siergiej. Brawo. Z radości wybaczamy Carlosowi jego wszystkie wybryki. Czekamy teraz na ich szczęśliwe zejście. W nocy przychodzi do nas Luba, lekarz wyprawy rosyjskiej i prosi o łączność z naszymi, bo coś złego dzieje się na górze. Rozmawiamy z Piotrem. Do obozu IV nie doszedł Igor. Wracał razem z Carlosem, był już bardzo osłabiony. Amerykanin doszedł w dobrej formie, a Igora nie ma. Piotr, Ryszard i Siergiej chcą wychodzić na pomoc, ale są zbyt zmęczeni. Nikt z nich nie ma siły, aby pomóc biednemu Igorowi. Rano wszyscy bardzo dokładnie lornetujemy ścianę w miejscu, gdzie Rosjanin mógł zostać. Żadnego ruchu. Trójka wychodzi pod ścianę, aby poszukać ciała, jeżeli spadł. Nikogo nie znajdują. Ruszamy z Krzysiem po naszych. Spotykamy ich na lodowcu. Biorę od Piotra plecak. Jego ciężar o mało mnie nie wbił w ziemię. Ten chłopak ma zdrowie. To nie on, ale ja ledwo żywy doszedłem do bazy. Chandra - jeden z naszych kucharzy - cieszy się jak dziecko.

Bardzo wcześnie rano, po krótkiej nocy spędzonej u Rosjan, bo naszych namiotów już nie ma, wyruszamy do bazy chińskiej. Rosjanie żegnają nas bardzo smutni. K2 jednak upomniało się o swoją ofiarę. Jezu, jak się zmienił lodowiec. Błądzimy oczywiście, ale Krzysio, niczym ogar, odnajduje właściwą drogę. Jeszcze ostatnie 300-metrowe strome podejście i są wielbłądy, nasz oficer łącznikowy i arbuzy. Zażeramy się nimi stęsknieni świeżych owoców.

Wieczorem organizujemy w naszej mesie ostatnią wieczerzę. Żarcie jest międzynarodowe, skład także. Oficer wyciąga piwo, i niestety, mao tai. Aby nie robić mu przykrości, wypijamy po łyku. Rano ze smakiem tej piekielnej wódy w ustach pakujemy plecaki i ruszamy w dół. Po drodze jest ostatnie miejsce skąd można jeszcze Ją zobaczyć. Żegna nas dumna, wyniosła, wręcz ogromna. Wielki pióropusz zwiewanego z wierzchołka śniegu świadczy o silnym wietrze tam na górze. Żegnamy ją, żegnamy pozostawionego na jej stokach Igora i ruszamy dalej.

Ostatnia wymiana uprzejmości

Byłoby jednak zbyt pięknie, gdyby nasza przygoda już się skończyła. Dochodzimy do potoku K2. To, co dwa miesiące temu było potokiem, jest teraz rozszalałą górską rzeką. Po wejściu do niej mao tai wietrzeje z nas błyskawicznie. Udało się. Z Shaksgam było gorzej. Topi nam się nasz ukochany osiołek Dandi, przewraca się i podtapia wielbłąd. Tracę aptekę i część rzeczy osobistych. Miał rację Piotr, uważając rzekę za ogromnie niebezpieczną. Średnio ponad 30 razy dziennie przekraczamy jej dziki nurt. Czasami, gdy jest zbyt głęboko i niebezpiecznie, forsujemy ją na grzbietach wielbłądów. Ze strachu nie czujemy nawet ich przeraźliwego smrodu. Byle do brzegu. Aby zdążyć na samolot, robimy po dwa etapy dziennie.

21 sierpnia dochodzimy do Mazar. Wojskowi oświadczają nam, że powódź zerwała drogę i samochody nie przejadą. Robimy zrzutkę po 10 dolarów i droga ulega cudownemu naprawieniu. Wojskowy gazik wahadłowo przewozi nas do przygotowanych dla nas kwater na terenie jednostki wojskowej. Ceny za podłe żarcie i ciepłe piwo jak w Waldorf Astoria, albo i lepiej. Naszymi Toyotami, które następnego dnia przyjechały, ruszamy w dół.

Oficjalne zakończenie wyprawy jest w hotelu w Kaszgarze. Dziękujemy sobie za trud i współpracę. Dziękujemy naszym tragarzom. Podchodzi do mnie Marco i wygłasza podziękowanie, przy którym cierpnie mi skóra. Tyle tysięcy kilometrów przeleciałem, przejechałem i przeszedłem, aby to usłyszeć: "Doctor, thank you very much for the time being". Nawet tak wybitny poeta i tłumacz literatury angielskiej, jak Stanisław Barańczak, profesor Uniwersytetu Harvarda, nie przetłumaczyłby tego inaczej, jak: "Doktorze, na razie dziękuję". Nie powinienem ale nie wytrzymuję i odpowiadam mu: "You will be well for the time being", co znaczy: "Na razie będziesz zdrowy". I tym optymistycznym akcentem kończyny naszą wspólną podróż z Christianem i Marco, którzy z Sust pojadą oddzielnie.

Nareszcie w domu!

W Chilas, ostatnim mieście przed Islamabadem, żegnamy Krzysia, który samotnie idzie na swój 14. ośmiotysięcznik Nanga Parbat, kończąc w ten sposób "Koronę Himalajów". Ten to ma zdrowie. Przykro nam, że się rozdzielamy, bo przyjemnie byłoby wrócić razem do kraju, ale "Korona" jest imperatywem dla Krzysia zdecydowanie silniejszym niż nasze towarzystwo. Buziaki, wracaj szczęśliwie. Koło podróży zamykamy w hotelu Shalimar.

Nasze perturbacje z powrotem do kraju są znane, więc tylko wspomnę, że "kochane" linie British Airways wypięły się na nas i zaoferowały nam najbliższą rezerwację na 23 września. Po dzikich bieganiach Pustelnika po wszystkich możliwych biurach, gdzie wypijał hektolitry herbaty z różnymi kierownikami, nadal nic. Dopiero po telefonie pierwszego sekretarza naszej ambasady Jerzego Najdera i po wręczeniu łapówki odpowiednim urzędnikom biur podróży, 3 września jumbo-jetem Pakistańskich Linii Lotniczych wylatujemy do Karachi i Londynu. Na pokładzie PIA są zwyczaje pakistańskie i w związku z tym nie podają nic konkretnego do picia. Dopiero Shakespeare Pub na Heathrow ratuje nas od śmierci z pragnienia. Wczesnym rankiem na pokładzie samolotu Lotu jesteśmy witani szampanem. To jest kultura. Po dwóch godzinach lotu lądujemy nie tylko na pasie lotniska Okęcie, ale także w ramionach rodzin i przyjaciół. Rozjeżdżamy się każdy w swoją stronę, do swojego domu, do swoich bliskich. Wiem jednak, że nieraz wspominać będziemy naszą K2 North Ridge International Expedition.

Marek Rożniecki
- lekarz wyprawy

Tekst do druku w "Gazecie Łódzkiej" przygotowała Kalina Jerzykowska.

Odpowiedzialność za treść i formę wersji w HTML ponosi Tomek Papszun.


Akademicki Klub Górski w Łodzi - Strona Domowa

Do strony głównej (Main page)


Uwagi dotyczące Strony AKG Łódź prosimy kierować do:
Tomek Papszun.

Data ostatniej modyfikacji (Last modified): 1997.01.28.