Telekomunikacja Polska S.A. Łódź

Akademicki Klub Górski w Łodzi


Marek Rożniecki

Od Hillary'ego do Pustelnika

(opowieść z wyprawy na Mt. Everest w 1995 r.) - cz. 5/7


Cz. 1 | Cz. 2 | Cz. 3 | Cz. 4 | Cz. 5 | Cz. 6 | Cz. 7


Część 5

Ruszamy w kierunku Tybetu wynajętym autobusem. Jest 24 marca 1995 roku. Musimy zdążyć do granicy przed godziną 16., bo później kochani Chińczycy zamykają szlaban. Wieczorami się nie pracuje. Po wściekłej jeździe udaje nam się dojechać przed godziną zamknięcia i po kontroli meldujemy się w hotelu w Zangmu - granicznym mieście w Tybecie. Nocka 1000 dolarów w warunkach okropnych. Pierwszy raz śpię w hotelu, gdzie pokoje znajdują się w piwnicy, a recepcja na piętrze. Może to było więzienie?

No i zaczęło się. Niech ktoś mi powie, że kuchnia chińska jest najlepsza na świecie to ja go... Owszem, w Chinatown w wielkich miastach i w doskonałych restauracjach, ale nie na prowincji chińskiej. Coś okropnego. Następny postój to Nyalam. Wojskowa miejscowość, w której w czasie kolacji przez aklamację uchwaliliśmy poddany przez Piotra projekt przysłania tutaj na wakacje naszych czasami krnąbrnych żon. Nawet na nasz koszt.

Na szczęście są już jakieś góry, więc w ramach aklimatyzacji idziemy na długą wycieczkę. Nazajutrz rano wyjazd drogą biegnącą w kierunku Lhasy. Z niepokojem patrzymy na naszego kierowcę, którego szkła w okularach przypominają soczewki w ogromnych teleskopach. Na domiar złego zaczęło sypać śniegiem, wszak to Tybet, marzec, a droga wije się na wysokość 4-5 tys. m n.p.m. No i stało się. Po kilkakrotnym lądowaniu w rowie, kierowca został wyrzucony na tylne siedzenie. Po zmianie prowadzącego udało nam się szczęśliwie dojechać do Xegar. I jeszcze raz o kuchni. Po drodze w Tigri stanęliśmy na obiad. Podano nam narodową potrawę tybetańską, pierożki momo. W trakcie jedzenia z przerażeniem zauważyłem, że pani kucharka tą samą ręką wrzuca do ognia, przepraszam, suszone jacze gówna celem podpałki oraz lepi nam pierogi. Przeszedłem więc na konserwy.

Wreszcie 28 marca, po zwiedzeniu klasztoru Rongbuk, jesteśmy w tzw. bazie chińskiej. Wysokość - już 5200 m. Spotykamy pierwsze grupy idące na Everest. Są Japończycy z telewizją satelitarną, własną elektrownią i innymi cudami techniki. Od razu budują ołtarz i składają ofiary swoim bogom, sypiąc im ryż i lejąc sake. Są Amerykanie z wybudowanymi w obozie kabinami prysznicowymi i kibelkami-bio, aby nie zanieczyszczać, i tak już potwornie brudnego, środowiska. A my za kamień. Zaczynają się popisywać swoimi umiejętnościami nasi dwaj kucharze Tirta i Biman. Jak na razie idzie im nieźle i gotują lepiej niż babsko robiące nam momo i na pewno czyściej.

18 jaków z poganiaczami wynosi nasz bagaż do bazy głównej na 5500 m. Pierwsze nie przespane noce, pierwsze silne bóle głowy, pierwsze otwarcie apteki wyprawowej. Pogoda zdecydowanie się popsuła. Jest zimno i strasznie wietrznie. Na dodatek od czasu tych cholernych momo źle się czuję z moim przewodem pokarmowym. Idąc po kolacji do namiotu czułem, że może być źle, ale gdy wsunąłem się do śpiwora myślałem, że doczekam w jego ciepełku do rana. Ale gdzie tam! W tempie szalonego przecinaka wyskoczyłem z namiotu i w biegu zdejmując gatki pędziłem za upatrzony wcześniej kamień. Po chwili stało się jasne, że nieprędko wejdę do śpiwora, bo musiałem jeszcze biec hen w dół do potoku, który wypływa z lodowca i nie tylko się wykąpać, ale także umyć głowę. Tak silny był wiatr. W końcu, po tych przymusowych ablucjach, potępieńczo kłapiąc zębami dotarłem jakoś do namiotu. Krowa, z którym dzieliłem namiot, oczywiście zwrócił mi uwagę, że mógłbym zachowywać się ciszej i spokojniej, bo mu przeszkadzam we śnie. Wtedy znienawidziłem go po raz pierwszy.

Wreszcie 3 kwietnia zakładamy bazę wysuniętą (trzeci obóz Amerykanów) na wysokości 6400 m. Wieje i mróz straszny. Pierwszą noc spędzamy w mesie śpiąc w siódemkę, bo i Tirta wszedł do nas do namiotu. Razem jest nam cieplej i łatwiej jest uchronić namiot przed zawaleniem przez wichurę. Rano uspokoiło się na tyle, że możemy poświęcić postawiony przez kucharzy ołtarz. Kończymy część oficjalną życzeniami szczęścia i przenosimy się do mesy, gdzie przy kieliszku Chopina, snujemy plany dalszej działalności w górach. Chopin się skończył, więc Krowa poszedł do namiotu po prywatne zapasy. I z czym wrócił? Z Beherovką, proszę państwa. Z ziołowym, czeskim, słodkim jak ulepek likierem. I wtedy znienawidziliśmy go po raz drugi.

Zrobiło się w końcu na tyle ładnie, że można było ruszyć się z obozu. Piotr z Józkiem i Włochami 11 kwietnia wynoszą sprzęt i żarcie zakładając depozyt pod ścianą spadającą z Przełęczy Północnej. Włosi wracają do bazy (oj, coś oni nie lubią się przemęczać), natomiast nasi rozpoczynają poręczowanie. Gdy Piotr z Józiem pracują, Krowa i ja pełnimy rolę gospodarzy bazy wysuniętej. Ponieważ jest ona "po drodze", przewijają się przez nią tłumy ludzi. Są Rosjanie z Górnej Osetii ze znakomicie wyposażoną bazą i czekającym na nich w Kathmandu samolotem czarterowym. Bardzo niechętnie rozmawiają o finansach wyprawy, więc podejrzewamy, że wyprawa pierze niezbyt czyste pieniądze. Jest międzynarodowa wyprawa komercyjna prowadzona przez Henry'ego Todda, w skład której wchodzi Ryszard Pawłowski, który nieoficjalnie oczywiście staje się członkiem naszej grupy. Jest George Mallory - rodzony wnuk wielkiego George'a, który gdzieś na grani czeka na odnalezienie. Ciągle mamy więc gości, aż któregoś dnia przyszedł gość najmilszy - Japonka! Mała, skośnooka osóbka, która przez resztę wyprawy będąc częstym gościem, w miarę swych możliwości umilała nam samczy pobyt w bazie. W czasie jej wizyt (pretekstem pierwszej było umiłowanie włoskiej kuchni, ale po wyczynie Tirty w przygotowaniu spaghetti, nigdy już więcej nie dała się skusić na żadną z włoskich potraw) nawet zwykle przygarbiony i małomówny Józio chodził wyprostowany jak ułan i gadał jak panienka.

Przyjemne chwile spędzone na konwersacji z gośćmi psuje mi Krowa, który zaczyna skarżyć się na silny ból prawej łydki. W nocy wyje z bólu. Na dodatek mnie także zaczyna boleć, ale dla odmiany lewa łydka. Co mnie boli wiem, tradycyjnie powierzchowne zapalenie żyły, ale u Zbyszka jest zdecydowanie poważniej. Zapalenie dotyczy żyły głębokiej. Podaję leki w zastrzykach, co spotyka się z ogromnym jego protestem. Powinniśmy iść z Krową w dół, bo jest to najlepsze lekarstwo na naszą chorobę, ale mam ogromny dylemat, co robić, bo pozostali, gdy tylko poprawi się pogoda, chcą atakować wierzchołek. W końcu po to tu przyjechaliśmy, a nie by zakładać szpital. Schodząc pozostawiłbym resztę bez opieki. Po naradzie decydujemy, że jeszcze przez parę dni zostaniemy w bazie wysuniętej, może leki pomogą na tyle, że się jeszcze na coś przydamy.

W międzyczasie Wielkanoc. Ech, gdzie te szynki, kiełbasy, ćwikły i chrzaniki. Mamy jednego wacianego kurczaka, po jajku w kielichu i to wszystko. Składamy sobie życzenia i do namiotu. 30 kwietnia nasi, tzn. Józio z Piotrem, wchodzą na przełęcz z zamiarem założenia obozu drugiego na 7500 m. Wynieśli potrzebny im sprzęt. Wtedy okazało się, że zniknęły zdeponowane poręczówki, a więc pierwsza kradzież. Kiedyś rzecz w górach nie spotykana. Włosi pozostają w namiotach w bazie i spoglądają w niebo, wyczekując kiedy poprawi się pogoda, bo ta, jaka jest teraz, może im ich italiańskie zdrowie popsuć.

Po powrocie chłopaków okazało się, że zwykle małomówny Józio zamilkł zupełnie - dostał zapalenia krtani. Rzecz na tych wysokościach częsta, ale nie ma z nią żartów. Staje nam przed oczyma postać Andrzeja Czoka, u którego wszystko zaczęło się od zapalenia krtani. Cała choroba trwała dwa dni i Andrzej w obrzęku płuc zmarł. Podaję Józkowi wszystkie możliwe leki, ale czarno widzę możliwość jego wyjścia w górę. Jest już maj. Wiemy wszyscy, że aby zdążyć na samolot, cała nasza grupa w bazie chińskiej musi się zameldować najpóźniej 18 maja.

Siadamy wszyscy w namiocie i rozważamy spokojnie jak dalej mamy działać. Pogoda poprawiła się na tyle, że można myśleć o wierzchołku. Na górze widać, że mocno wieje, ale kiedy tam nie ma wiatru? Z ogromnym napięciem a jednocześnie smutkiem komunikuję Józkowi, że musi zostać na dole, że jego wyjście w górę jest zbyt dla niego niebezpieczne. Józek - jak przystało na prawdziwego gentlemana - nie sklął mnie, ale z całym spokojem przyjął tę wiadomość... Co on musiał w tym momencie przeżywać, tylko on wie. Everest oddalił się od niego. Powiedział mi ledwo szepcząc: "Cóż, takie są góry". Z Krową sytuacja jest o tyle jasna, że nie może on nawet ruszyć się z namiotu, więc nie ma o czym gadać. Z jego nogą jest raz lepiej, raz gorzej. Piotr czuje się dobrze. Włosi także. Jeżeli im cokolwiek dolega, to ich własne lenistwo.

Cd.: Część 6


Akademicki Klub Górski w Łodzi - Strona Domowa

www.lodz.tpsa.pl


Uwagi dotyczące Strony AKG Łódź prosimy kierować do:
Tomek Papszun.

Data ostatniej modyfikacji (Last modified): 1998.11.13.