Telekomunikacja Polska S.A. Łódź

Akademicki Klub Górski w Łodzi


Marek Rożniecki

Od Hillary'ego do Pustelnika

(opowieść z wyprawy na Mt. Everest w 1995 r.) - cz. 6/7


Cz. 1 | Cz. 2 | Cz. 3 | Cz. 4 | Cz. 5 Cz. 6 | Cz. 7


Część 6

7 maja Piotr Pustelnik z Ryszardem Pawłowskim wyruszają z bazy wysuniętej w kierunku wierzchołka. Nie żegnamy ich oczywiście, ale życzymy wejścia na czubek i szczęśliwego powrotu.

Marko i Christian (Włosi - przyp. red.) jak zwykle z kwaśnymi minami wychodzą ze swojego namiotu i też kiwają na szczęście. Jestem ciekaw, gdzie podział się ich południowy temperament i sympatyczność. Same kwachy cholery. W końcu po długim i kłótliwym zastanowieniu, wychodzą także.

Naszymi radiotelefonami to można się, przepraszam, podetrzeć. Raz przez nie nawet trochę słychać, ale na ogół tylko trzaski i buczenie. Baterie kupione w Kathmandu, oczywiście nowe i w fabrycznych opakowaniach, mogą służyć też tylko do tej samej czynności co radiotelefony. Na szczęście Ryszard wziął swój aparat, a jeden z naszych, po złożeniu go z trzech pozostałych, także zaczął jakoś działać.

8 maja niesamowita wiadomość z góry. Zniknął nasz depozyt na 7500. Nie ma namiotu, materaców, jedzenia i gazu. Ludzie, co się dzieje w tych górach! Za taki numer powinno się wieszać. Nie ważne, że sprzęt kosztuje kupę forsy, ale kradzież na tej wysokości może kosztować życie! Na szczęście jest obóz Austriaków, gdzie nasi i Włosi spędzają noc. Rano Włosi schodzą, natomiast Piotr z Ryszardem pożyczają sprzęt i jedzenie od wyprawy Henry'ego Todda i dwoma kursami wynoszą na 8080 m.

My w tym czasie jesteśmy w bazie wysuniętej, dzieląc dobę na zastrzyki dla Krowy i tabletki dla Józia. Siedzimy w namiocie i gadamy, gadamy. Któregoś dnia, gdy zbliżała się godzina iniekcji, szatański pomysł wpadł mi do głowy. Przygotowując zad Krowy do zastrzyku, spokojnym głosem poprosiłem Józia o wykonanie tego zabiegu. Ryk i ilość kurew, jakie spadły na naszą głowę wrzeszczane z szybkością karabinu, zdumiały chyba samego Zbyszka. Bogu ducha winien Józio z zainteresowaniem przyglądający się odkażaniu wielkiej d...y Krowy, ze skretyniałą miną opadł na kolana nie wiedząc co robić, bo nie mając głosu, nie mógł się wytłumaczyć. Krowa klął. Do namiotu wpadł przerażony Tirta sądząc, że już po Terlikowskim. Ten nadal klął. Wreszcie, po długich przeprosinach, udało mi się zrobić Krowie zastrzyk, jednak cały czas byłem przez niego bacznie obserwowany w lusterku.

Żarty żartami, ale Krowę trzeba znosić. Po licznych prośbach przychodzi sześciu Tybetańczyków. Co oni ze Zbyszkiem robili, przechodzi ludzkie pojęcie. Najpierw, co prawda znacznie odchudzonego, ale jednak kloca, kładą na płachtę biwakową. Łapią za rogi i Zbyszek składa się jak scyzoryk. Zaczyna wyć. Więc by usztywnić płachtę, pod zad wkładają mu kijki narciarskie. Szare na złote. Nic to nie daje. Żadnego efektu. W końcu najsilniejszy Tybetańczyk bierze Krowę na barana. Mimo powagi sytuacji, ryczymy ze śmiechu. Zbyszek ma 180 cm wysokości, a Tybetańczyk, jak założy kapelusz, może ze 130 cm, więc nogi Krowy, szczególnie ta boląca, wleczą się po ziemi. Na dodatek włosy tragarza śmierdzą. Krowa wrzeszczy, że za chwile obrzyga jego i jego głowę. Po godzinie donieśli Zbyszka do obozu Japończyków, który był około 200 m od naszego. Japończycy pomyśleli i wymyślili konstrukcję stelażowo-linową, która po licznych próbach zakończonych zwykle zwaleniem wrzeszczącego Zbyszka na lodowiec, pozwoliła na w miarę bezpieczne znoszenie.

I znów miałem dylemat. Zostać i czekać na chłopaków czy iść z Krową. Dałem mu parę garści leków i zostałem. Wiedziałem, że w bazie są lekarze z wyprawy amerykańskiej, więc w razie kłopotów na pewno mu pomogą.

Wreszcie 12 maja od rana jesteśmy z Józkiem na nasłuchu wiedząc, że dziś nasi atakują wierzchołek. Nasze zdenerwowanie udziela się Tircie, który co chwila pyta nas, czy zrobić coś do picia lub jedzenia. O 11:30 zgłasza się Rysio z meldunkiem, że jest na szczycie. Ależ radość! Józio nie usłyszał dokładnie, co mówi Ryś, więc wziął aparat do ręki i z właściwym sobie polotem wychrypiał "Skąd dzwonisz?". Z Waikkiki Beach kruca na Hawajach, pomyślałem tarzając się ze śmiechu. Ryszard zakrztusił się i odpowiedział, że z wierzchołka i teraz czeka na Piotra, który za 15 minut powinien też już dojść. Pogratulowaliśmy Ryszardowi, który jako pierwszy Polak wszedł drugi raz na Everest, na dodatek dwoma różnymi drogami. Minęło 15 minut i nic, 30 minut - nic. Szalejemy z nerwów. Po 45 minutach zgłosił się Ryś. Piotra nie ma. Schodzi go poszukać. Józek trzymał radiotelefon i gryzł pazury. Tirta po raz kolejny zapytał, co ma zrobić do picia. W końcu warknąłem na niego, więc obraził się i schował w kuchni.

Dosłownie po dwóch minutach słyszymy Piotra. Jest! Doszedł! Zmęczony, ale w doskonałej formie. Dłużej to trwało, bo dla bezpiecznego zejścia, poprawił poręczówki przy drugim uskoku i stąd to opóźnienie. Gratulujemy, płaczemy, ściskamy się. Uradowany Tirta wyskoczył z kuchni już nie obrażony, odtańczył dziki taniec radości i po chwili pędzi do nas z dwudziestą tego dnia, herbatą. Chyba po raz dziesiąty prosimy chłopaków, żeby już schodzili i to jak najniżej i najostrożniej, aż Piotr z wrodzoną sobie kulturą odpowiedział, żebyśmy się od nich odp..., bo i tak zejdą, kiedy będą chcieli, a już na pewno cali i zdrowi. Oddychamy z ulgą, że humory im dopisują i przerywamy łączność.

Po kilku godzinach zgłasza się Piotr. Są w obozie trzecim. Ryszard zostaje tam na noc, a Piotr schodzi do nas. Emocje opadają i zasypiam jak kamień. Budzi mnie głos Piotra. Początkowo myślę, że śnię, ale głos jest coraz wyraźniejszy. Za chwilę ściskam Piotra jednocześnie mając ogromną ochotę kopnąć Józka i Tirtę, którzy wyszli po niego, nie budząc mnie. Radość jednak jest tak ogromna, że wspaniałomyślnie wybaczam im ten nietakt.

Rano Anglicy przynoszą nam straszną wiadomość: Zbyszek samotnie leży w opuszczonym namiocie, porzucony przez tragarzy, bez jedzenia i picia. Natychmiast się ubieram, biorę leki i żarcie do plecaka, i pędzę na dół. Po dwóch godzinach byłem już przy nim. Czuł się dobrze tylko wzrok miał jakiś taki szalony.

Okazało się, że poprzedniego dnia wieczorem zbadał go lekarz wyprawy amerykańskiej i z typową dla lekarzy tego kraju szczerością zakomunikował Krowie, że nie przeżyje nocy. Dla starego hipochondryka była to woda na młyn i tylko dlatego, że nie miał papieru i ołówka, nie napisał testamentu. Od tej samej wyprawy angielskiej dostajemy wiadomość, że rano przychodzą po nas tragarze i jaki. Z ogromną nadzieją, że to już koniec męki Zbyszka budzimy się rano, w miarę jednak upływu czasu nadzieja pryska.

Oczywiście żadne jaki ani tragarze nie przychodzą, natomiast przyszedł Józio, aby nam pomóc. I dzięki ci ogromne. Rano o suchym pysku ruszamy. Idziemy bardzo powoli. Zbyszek co parę kroków siada. Przy okazji dowiadujemy się o sukcesie Włochów, którzy weszli na wierzchołek bez tlenu. Józek pobiegł szybciej do bazy, aby sprowadzić pomoc. My w tym czasie powolutku idziemy w dół. Dochodzi do nas Marco Berti, Włoch, właściciel agencji turystycznej, który z dwoma trekkerami przyszedł do bazy. Odbiera od nas bagaż, co bardzo pomaga Zbyszkowi w zejściu. Późnym wieczorem serdecznie zmęczeni dochodzimy do bazy oglądając po drodze niesamowity wschód księżyca nad przełęczą Raphu-La. Odpoczywamy w bazie, jemy, pijemy i śpimy. Bertiemu i jego klientom przyrządzam specjalność zakładu, czyli doctor's mixture, po którym oczka mają jak niezapominajki w spirytusie.

Cd.: Część 7


Akademicki Klub Górski w Łodzi - Strona Domowa

www.lodz.tpsa.pl


Uwagi dotyczące Strony AKG Łódź prosimy kierować do:
Tomek Papszun.

Data ostatniej modyfikacji (Last modified): 1998.11.13.