Telekomunikacja Polska S.A. Łódź

Akademicki Klub Górski w Łodzi


Marek Rożniecki

Od Hillary'ego do Pustelnika

(opowieść z wyprawy na Mt. Everest w 1995 r.) - cz. 7/7


Cz. 1 | Cz. 2 | Cz. 3 | Cz. 4 | Cz. 5 | Cz. 6 | Cz. 7


Część 7

Zostawiamy Krowę w bazie i idziemy z Józkiem Goździkiem i Marco Bertim na wycieczkę pod północną ścianę Everestu. Takie były pierwotne plany. Bierzemy plecaki i rano schodzimy w kierunku płynącego poniżej bazy potoku. Przy jego przekraczaniu, przeskakując z kamienia na kamień, usłyszałem czyjeś wrzaski. Odwróciłem się i wpadłem po szyję do lodowatej wody. Klnąc na czym świat stoi, z pomocą Marco wylazłem w końcu na powierzchnię. Była to już moja druga kąpiel w tym potoku. Pierwsza, o której już pisałem, była w okolicznościach żołądkowych. Naturalnie, musieliśmy zawrócić. Krowa tarzał się ze śmiechu, bo tuż przed moją kąpielą powiedział do Ryszarda, który właśnie nadszedł, by ten tak nie wrzeszczał na nas, bo ktoś jeszcze wpadnie do wody. Tym kimś byłem ja. Wtedy znienawidziłem go po raz trzeci.

Po wysuszeniu ciuchów i butów, następnego dnia rano powolutku poszliśmy do bazy chińskiej. Zionąc gniewem poszedłem do Mr. Chau, Chińczyka, który rządził bazą, portersami, kierowcami itd. z awanturą, dlaczego mimo naszych próśb i żądań, nie wysłał ekipy ratunkowej po Zbyszka. Pan Chau z uśmiechem odpowiedział, że wysłał nie jedną tylko trzy wyprawy, ale to my odmówiliśmy zejścia. No i co Państwo na to? Ponieważ jednak od tego pana zależało miejsce w samochodzie jadącym na dół, machnąłem ręką, bo i tak nic bym nie wskórał i modląc się, by w drodze powrotnej był jednak lepszy kierowca, rano pojechaliśmy w kierunku granicy z Nepalem.

Na tej wyprawie jednak nic nie mogło być prosto. W okropnym Nyalam czekała na nas wiadomość, że kamienno-błotne lawiny zerwały w dwóch miejscach drogę do Zangmu, więc samochody podwiozą nas tylko do pierwszego zawału i dalej mamy przejść 18 km pieszo. Dla mnie to mięta, ale Krowa... Na dodatek dopiero późną nocą dotarła ciężarówka wyprawy rosyjskiej, na której mieliśmy zdeponowane nasze plecaki. Z ciężarówki nikt nie wysiada. Widmo jakieś czy co? Otwieram szoferkę i w ramiona wpada mi wiotki kierowca. Kompletny bełkot wskazywał na znaczne użycie. Otwieram drzwi z drugiej strony. To samo, a nawet lepiej, bo ten nawet nie bełkotał. Machnąłem ręką, bo i tak bym się nie mógł dogadać i poszedłem spać. Rankiem wśród 5 ton bagażu odnalazłem nasze dwa plecaki. Rzut oka wystarczył, żeby przekonać się, że mój spirytus, przeznaczony oczywiście do celów leczniczych, znikł bezpowrotnie. To wyjaśniało stan kierowców.

Pierwszy zawał przekroczyliśmy bez problemów, ale drugi dał nam zdrowo popalić. Nad głowami wisiały ogromne bloki skalne i tony błota. Pod nogami w pełnej ekspozycji widać wijącą się 1000 m niżej rzekę. Przejście niczym nie ubezpieczone, bo, jak dowiedzieliśmy się później, Tybetańczycy ukradli poręczówkę założoną przez Rosjan. W związku z tym biorą po 2 dolary za pomoc. Ja przynajmniej jestem w dobrych butach, ale Krowa ma buty, które absolutnie nie nadają się do wspinania. Mając pełne portki strachu, trawersujemy zawał i po kilku godzinach kompletnie wykończeni dochodzimy do granicy.

Późnym wieczorem dojechaliśmy do Kathmandu. Nareszcie kąpiel. Przed kolacją ważenie. No, to jest coś. Schudłem 22 kg, Zbyszek też nieźle, bo 18. I po co żreć Slim Fast? Trzeba jechać na Everest. Czekając na pozostałych, zaczynamy dolce vita. Siedząc na dachu naszego hotelu oglądamy panoramę miasta. Kilkanaście metrów od nas jest bliźniaczy hotel. Na jego dachu, podobnie zresztą jak na naszym, są baterie słoneczne, które ogrzewają wodę magazynowaną w wielkich zbiornikach. I w nich, w cieplutkiej wodzie używanej do mycia, kąpało się chyba ze 20 czarnych. Błyskawicznie pobiegłem do zbiorników na naszym dachu. To samo. Na dodatek nic sobie nie robili z naszych wrzasków i choler udając, że nie wiedzą, o co nam chodzi. Od tego czasu woda mineralna miała u nas ogromne powodzenie.

Nareszcie są już wszyscy. Piotr opowiada o zejściu Włochów z wierzchołka. Christian zszedł pierwszy w znakomitej formie. Zamknął się w namiocie nic nie mówiąc o stanie Marco, który był ledwie żywy. Dopiero po dwóch dniach miał siłę, by zwijać bazę i schodzić w dół. Odświeżeni i wyspani idziemy wszyscy do knajpy na obiad. Ulegamy jeszcze raz, już ostatni, zapewnieniom Włochów, że znają oni knajpkę z cudownym żarciem. Idziemy dokąd? Do Berliner Garden. Jeszcze gorzej niż w Wiener Garden. Włosi mają jednak źle w głowie, a właściwie w żołądku. Pożegnalną kolację jemy już jak należy w restauracji z miejscową kuchnią.

Przyszedł czas pożegnania z Nepalem i Everestem. Z samolotu, gdy tylko przebije się on przez warstwę chmur, widać doskonale łańcuch wielkich Himalajów. Od Kangchendzongi poprzez Annapurnę, Everest, Makalu, Cho-Oyu. Cuda! Króciutki lot do Delhi i parę godzin oczekiwania umilone spotkaniem z Krzysiem Pankiewiczem, który w samolocie z Frankfurtu do Warszawy zawiadomił załogę, kogo wiezie. Mogliśmy więc wyprawę zakończyć szampanem, dzięki temu lot nie był aż tak straszny. Bo Everest, proszę Państwa, to małe piwo w porównaniu z samolotem. Potem rodzinne powitania, gratulacje od znajomych i nieznajomych.

A'propos gratulacji. Swego czasu miłym zwyczajem władz miasta było składanie gratulacji sportowcom, którzy dokonali jakiegoś znaczącego wyczynu. Nie wiem, czy Piotrowi na tym uścisku dłoni władz szczególnie zależy ale na pewno należy mu się gest uznania za tak spektakularny sukces, chyba największy w historii sportowej Łodzi. Rozumiem, że lepiej kibicować np. piłce, bo to i elektorat liczniejszy i pieniądz w tym biznesie większy, niż paru wariatom skupionym w tzw. "kapliczce straceńców". A jeszcze jak się przeczyta artykuł, że i tak każdy kiedyś zginie na wyprawie, to po co sobie zawracać głowę jakimś tam zdobywcą Everestu. Giną dobre obyczaje, panowie szlachta. Ale co ja piszę, jaka tam szlachta.

* * *

Uczestnicy wyprawy dziękują sponsorom: Józef Goździk - ZKT Lubawa i Perfektowi Łask, ja - inż. Januszowi Tomkiewiczowi, właścicielowi firmy Doran. Piotr Pustelnik kłania się nisko swoim sponsorom, prosząc by pozostali anonimowi. Uczestnicy nie dziękują wszystkim tym, którzy obiecywali złote góry, a których niewywiązanie się z obietnic nie pozwoliłoby na zdobycie nawet Rudzkiej Góry.

P.S. Oczywiście o jakiejkolwiek nienawiści do Zbyszka Terlikowskiego - Krowy nie może być mowy (rym). Ten kapitalny kolega i przyjaciel godny jest innych uczuć, ale zdecydowanie nie gustuję w mężczyznach.

Marek Rożniecki,
w maju 1995 r.


Akademicki Klub Górski w Łodzi - Strona Domowa

www.lodz.tpsa.pl


Uwagi dotyczące Strony AKG Łódź prosimy kierować do:
Tomek Papszun.

Data ostatniej modyfikacji (Last modified): 1998.11.13.